Karkonosze: Śnieżka i wschód słońca

Wschody słońca bez wątpienia mają w sobie coś magicznego, ale większość ludzi woli oglądać je wyłącznie na zdjęciach, zwłaszcza latem, gdy wiąże się to z pobudką o nieludzkiej godzinie. Czasem jednak warto nieco przesunąć granicę, by doświadczyć mozaiki emocji.

Tym razem nie będę pisać Wam, jak dostać się na Śnieżkę, bo od tego są mapy, a opcji jest wiele. Jedną z nich prezentowałam jesienią.

Cała wyprawa pobudziła moje szare komórki do rozważań na temat siły charakteru. Znacie ten pogląd, że człowieka najlepiej poznaje się w górach? Głodny, zmęczony, z dziesiątkami kilometrów w nogach nie ma już siły na trzymanie maski na twarzy i pokazuje swoje prawdziwe oblicze.

Nie inaczej jest z nami samymi. Na fejsie jesteśmy nieustannymi zdobywcami, seryjnymi finiszerami maratonów i półmaratonów, gotowymi, by każdego dnia wstawać o 5:00 na kolejny trening. To oczywiste, że nie pokażemy ludziom tej drugiej twarzy – tego, że od miesiąca nie chce nam się biegać, bo jest za gorąco, czy tego, że kolejny szczyt okupiony jest czasem kilkoma przekleństwami, wypowiedzianymi pod nosem.

Dzień przed wyjazdem chciałam się wycofać. Zdjąć maskę herosa i przyznać sama przed sobą, że jestem wyczerpana psychicznie i fizycznie po naprawdę trudnym tygodniu. Że nie dam rady przeć całą noc pod górę i chcę po prostu położyć się do łóżka, robiąc wielkie nic, bo na więcej nie mam już siły.

Ostatecznie jednak wygrało szorstkie podejście do samej siebie i niezdolność do uznawania własnych ograniczeń i słabości. Pojechałam.

Po obfitych ulewach na szlakach była masa błota i stojącej wody, która co chwilę zalewała mi buty. Nie zwracałam na to uwagi, bo zachwyciła mnie mnogość gwiazd, których nie mam okazji zobaczyć w mieście, a już na pewno nie w takich okolicznościach.

Po drodze dopadł mnie kryzys energetyczny i pomyślałam, że nie wytrzymam do rana. Mimo przebierania nogami, miałam wrażenie, że jakikolwiek przystanek, choćby na zimnym kamieniu, spowoduje natychmiastowe zapadnięcie w długi sen. Postanowiłam więc zwolnić nieco tempo i poruszać się systematycznie do przodu bez zatrzymywania się.

Zaskakujące w tym wszystkim było to, że z ust nie wyszło mi ani jedno przekleństwo czy słowo narzekania. Mimo wyczerpania, w jakiś dziwny sposób celebruję te chwile i czerpię z nich radość. Radość, która wybuchła tuż po 5:00 na szczycie. Widoczność była wspaniała, a dzień budzący się do życia złapał mnie za serce. A może oczy łzawiły ze zmęczenia? Nie ma znaczenia, ważne jest bycie tu i teraz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *