6. PKO Nocny Wrocław Półmaraton: relacja

Kwiecień 2018. Przebiegłam swój pierwszy półmaraton. Każda kolejna dycha wydawała mi się niczym w porównaniu z tym dystansem i oczywiście chciałam więcej, choć plan zakładał przebiec go choć raz. Padło na jedną z największych tego typu imprez, czyli 6. PKO Nocny Półmaraton w moim rodzinnym mieście.
Jak to zwykle bywa – przy zapisach euforia, w dzień startu trwoga. To naprawdę jest ten dzień, kiedy mam przebiec 21 kilometrów? I to w dodatku wtedy, gdy na co dzień już dawno śpię.

Z uwagi na to, że motywem przewodnim  tegorocznej edycji półmaratonu były klimaty disco, zabiorę Was w podróż muzyczną po mojej głowie, choć domyślam się, że może być ona nieco wyboista.

Każda strefa czasowa ruszała w rytm innego przeboju. Elicie i dwóm grupom najszybszych zawodników przypadły w głosowaniu utwory “Daddy Cool” Boney M i “YMCA” Village People. Kolejne dwie grupy biegły przy “Eye of a Tiger” i “Beat It”, moja natomiast zagłosowała niestety na “It’s My Life” Dr. Albana. W ostatnich sekundach przed startem preferencje muzyczne stanowiły jednak jeden z moich najmniejszych życiowych problemów. 🙂

Strzał, okrzyki kibiców i ruszamy. W tym całym oszołomieniu nie myślę o niczym i po prostu biegnę przed siebie.

1. km – słabo widzę i chyba nie ma to związku z tym, że nie mam na nosie okularów. Nie, chodzi o wielki reflektor, który maksymalnie ogranicza widoczność. Trudno, krok po kroku – dam radę.

3. km – podświetlony Most Grunwaldzki jest wspaniały. Jestem oszołomiona całą sytuacją.

fot. https://visitwroclaw.eu

5. km – to już 25%?! Biegnie mi się tak przyjemnie, że aż trudno w to uwierzyć. Gra Metallica i Dyers Eve z albumu “…And Justice for All”. Jest naprawdę dobrze, a w uszach moc. Jeden z moich ulubionych krążków i ta energia.

7. km – pierwszy punkt odżywczy. Zamiast wody omyłkowo chwytam izotonik, choć planowałam, że nie będę spożywać nic, co może zaszkodzić żołądkowi. Na szczęście jest ok – biegnę dalej, ssąc kostkę cukru. Euforia z 5. kilometra trwa – nie czuję żadnego zmęczenia i na rondo Powstańców Śląskich wpadam drąc się wraz z Beatą: “Cooooo mi Panieeeeeeeeeee dasz w ten niepewny czas!”. Fakt, czas jest mocno niepewny, bo tempo jest nieco wyższe od zakładanego i już wiem, że znacznie poprawię wynik z kwietnia.

10. km – wszystko za sprawą kibiców i oprawy, lecę jak szalona. To już połowa, a ja czuję, jakby ktoś przywiązał do mnie dynamit. Biegnę i śpiewam. Gra mój ukochany Saxon i “Ride Like the Wind”. Wersy tego utworu idealnie pasują do tej sytuacji: “And I’ve got such a long way to go to make it to the border of Mexico, so I’ll ride like the wind”. Ta granica to sam Stadion Olimpijski.

12. km
– wjeżdża Savatage i “Morphine Child”. Kurcze, ten riff nakręca mnie tak samo mocno o 5 rano, jak i o północy! Tym razem również znajduję niezwykle adekwatny werset: “Time is fading, night is calling, I am on my way.” Zostały 2 kilometry do kolejnego punktu z wodą.

14. km – witam się z zaprzyjaźnioną fundacją, ale nie pobieram wody. Wypiłam jej wystarczająco dużo chwilę wcześniej, więc szkoda mi czasu, zwłaszcza że wiele wskazuje na to, że uda mi się osiągnąć wynik znacznie lepszy, niż zakładany. Załącza się genialny Galahad i “Empires Never Last” – klasyk z 2006 roku.

17. km – nagle odcina mi prąd. Do mety pozostało nieco poniżej 5 km, a nogi zdają się być pokryte smołą. Boli mnie kostka i prawe kolano. Nastrój powoli siada, ale próbuję wzniecić płomień: dziewczyno, biegniesz półmaraton, jeden z największych w tym kraju – napieraj! Klapki na oczy i do przodu.

18. km – chwytam dwie kostki cukru, choć wiem, że w tej sytuacji pomógłby mi tylko banan albo coś, co zaspokoi głód. Marzę o daktylach, suszonych morelach, czekoladzie… Nic takiego nie ma, więc trzeba zacisnąć zęby i lecieć. Wtem załącza się Black Label Society i niezwykle energetyczny “Fire It Up”. Próbuję, ale nogi nie podają tak, jak tego oczekuję. “Keep moving on, keep moving on. Face your fear, accept your war, it is what it is.”

19-20. km – jedyne, co pamiętam z tego fragmentu, to ciągłe powtarzanie sobie, że mam się nie zatrzymywać i przebierać nogami. Ktoś mnie wyprzedza, za chwilę ja wyprzedzam jego. Część osób wraca już z medalami, więc trzeba biec, nie ma co się użalać. Nie patrzę na zegarek, żeby się nie zniechęcić.

21. km – widzę bramę Stadionu, to dobry znak. To ten obiecany finisz. Nie wiem już, co w uszach gra. Jest mi fantastycznie i źle zarazem. Chcę przekroczyć linię mety, łamiąc założony czas, co chyba mi się uda. Pracowałam na to całą trasę, więc te 3 kilometry nie powinny zmienić tego jakoś znacząco.

21,0975. km – meta! Mam to, kolejny półmaraton, czas poprawiony o kilkanaście minut, życiówka aż miło. Patrzę w czarne już niebo i uśmiecham się – wygrałam sama ze sobą. To jedyne zwycięstwo które mnie interesuje, bo jest najtrudniejsze.

fot. maratonczyk.pl

Brzmi jak happy end? Po kilku minutach przychodzi sms, który w wolnym tłumaczeniu mówi: twój zakładany czas przekroczyłaś o.. 35 sekund. Płaczę, bo tylko to czuję w tej chwili. Nie liczy się już fakt, że poprawiłam poprzedni wynik aż o 12 minut. 35 sekund.

Dziś, po kilkunastu dniach, przepracowałam swój żal i cieszę się z efektu. Wyciągnęłam wnioski, wiem, co zrobiłam źle i co można było zmienić. Nie ma sensu się biczować – adidasy na nogi i trzeba pracować na jeszcze lepszy czas na kolejnych zawodach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *