Tatry: krokusy, Giewont i Czerwone Wierchy.
Tydzień przed Świętami Wielkanocnymi 2019 leżałam w wynajętym pokoju, odpoczywając przed startem w 12. Półmaratonie Poznańskim. Do zawodów we Wrocławiu pozostały jeszcze 2 miesiące i czułam, że muszę zapełnić ten czas oczekiwaniem na coś jeszcze.
Skróciłam go do minimum, bo już 15 minut później miałam kupione bilety i nocleg przy Dolinie Strążyskiej. Do wyjazdu pozostało 6 dni.
Akurat wypadały święta, które dla mnie są po prostu czasem odpoczynku i wyciszenia. Poinformowałam rodzinę i ruszyłam w nocną podróż autobusem, by obudzić się już w Tatrach.
Prognozy były idealne, co zdarza się często, gdy jestem w moim miejscu na Ziemi. Plan był prosty – chodzić i niespiesznie czerpać radość z otoczenia.
Zaczęłam od śniadania na Hali Kondratowej, by chwilę później ruszyć w kierunku Kopy Kondrackiej. Zauważyłam pierwsze oznaki wiosny. To były moje pierwsze krokusy w Tatrach! Dolina Chochołowska odstrasza mnie w tym czasie i nie sądzę, że kiedykolwiek zdecyduję się na przebywanie tam wśród tłumów.
W tak zwanym międzyczasie uznałam, że zmienię nieco swój plan i po raz pierwszy wejdę sobie na Giewont. Zawsze przechodziłam tuż obok, chcąc uniknąć kolejek. Świąteczna gorączka to doskonały moment na skorzystanie z pustki. Poświęciłam dłuższą chwilę na zdjęcia i nagranie filmiku z życzeniami dla znajomych. Żal było nie wykorzystać tak wspaniałej pogody!
Na niebie wiosna, pod stopami śnieg – coś pięknego. Kolejny postój zrobiłam sobie tuż pod Giewontem. Poprosiłam kogoś o zdjęcie i dokładnie w chwili przekazania aparatu zapadł się pode mną śnieg! Szkoda, że nikt nie uwiecznił tego na zdjęciu. Byłoby bardzo zabawnie, choć gdy wyciągali mnie z dziury, nie było mi specjalnie do śmiechu. 🙂
Chwila wdrapywania się po śliskim śniegu i jest! Szczyt skąpany w słońcu. To była idealna chwila. Zaledwie kilka osób dokoła, wspaniała pogoda, kanapka i mnóstwo czasu przede mną. Nie musiałam się spieszyć – do zachodu słońca zostało jeszcze mnóstwo czasu. Ponieważ szlak przez Przełęcz w Grzybowcu był zamknięty, zeszłam niebieskim wariantem do Hali Kondratowej.
Ponieważ na Giewoncie nawiązałam znajomość z bardzo miłą parą, zejście trwało nadzwyczaj krótko. Pewnie spory wpływ na ten stan rzeczy miały także liczne zjazdy po topniejącym w słońcu śniegu.
Gdy szliśmy przez Kalatówki, pożegnałam moich towarzyszy wędrówki, by położyć się na ziemi i uwiecznić krokusy, a następnie skierowałam się do domku, w którym miałam nocować.
Niedzielę wielkanocną przywitałam niesamowicie spieczoną twarzą. Spakowałam wszystko oprócz jednej, istotnej rzeczy – filtra. Cóż, trudno. Ponieważ nocowałam przy wejściu do Doliny Strążyskiej, zaplanowałam spacer na Sarnią Skałę. Rozłożyłam cały swój majdan i obserwowałam Giewont, na którym stałam dzień wcześniej.
Chwilę później obok mnie usiadła kobieta z dwójką dzieci. Rozłożyli piękne serwetki i wyjęli wielkanocne dania, częstując mnie jajkiem. Wyjaśnili mi, że teraz musimy uderzyć się święconką i jajko, które pęknie mocniej – przegrywa. Choć nie obchodzę świąt, ta chwila była dla mnie bardzo miła i wzruszająca.
Ponieważ do autobusu miałam jeszcze sporo czasu, postanowiłam przejść się Doliną Białego i chłonąć każdą sekundę, spędzoną w Tatrach.
To był wspaniały czas. Spędzony tylko ze sobą, pełen przemyśleń i oddechu. Niestety, w tym roku nie było mi dane go powtórzyć. Miejmy nadzieję, że izolacja skończy się najszybciej jak to możliwe i znowu będę chłonąć zapach lasu i wsłuchiwać się w szum górskiego strumienia.